sobota, 22 września 2012

100km pękło z hukiem otwieranego szampana!

Ależ jestem z siebie dumny!
Duma tak mnie rozpiera, że wydaję się być trochę szerszy niż normalnie.
A ileż nowych doświadczeń nabrałem, ile dowiedziałem się na temat swoich możliwości i ograniczeń, nie sposób nie docenić.


A jeszcze nie tak dawno byłem przekonany, że mogę w ciągu dnia, na rowerze, pokonać trasę Lublin-Warszawa (ok. 170km).
W ciągu dnia a więc z kilkoma przerwami 5-10 minut a może i dłuższymi.
Ale dzisiaj wiem, że chcieć to nie zawsze znaczy móc.
O ile zmęczenie dałoby się może jakoś opanować to pomijanie wszystkich czynników zewnętrznych jest kardynalnym błędem. Jakże łatwo przekonałem się dzisiaj, że wystarczy w trakcie trasy doświadczyć kompilacji paru niesprzyjających czynników, by z zakładanej wcześniej wydajności stracić 20%, 30% a czasem pewnie i więcej.
Ostatnie 20km w przeważającej części jazda pod górę, przy wietrze dokładnie prosto w twarz i do tego w „prawie normalnym” ruchu ulicznym to autentycznie koszmar.
KOSZMAR, który skutecznie odbierał mi chęć do kontynuowania jazdy.
Gdy zastanawiałem się czy może być gorzej, zaczął kropić deszcz. Na szczęście na kropieniu się skończyło.
Gdybym miał rozpoczynać trasę w takich warunkach to pewnie bym zawrócił ale dzisiaj, mimo tylu cholernie utrudniających jazdę czynników, musiałem, po prostu, dojechać do celu.
Musiałem jakoś wrócić.
I chyba tylko ten warunek pchał mnie powolutku naprzód.
Nawet sympatyczny Samsung, który pozwala mi utrwalać moje trasy, przez ostatnią godzinę jazdy, odzywał się co chwilę sygnalizując, że brakuje mu energii do dalszej pracy.
Nie dość więc, że pod górę i pod wiatr to jeszcze z ciągłą świadomością, że najlepszy, jak dotąd, wynik może najzwyczajniej przepaść, jeśli tylko telefon nagle się wyłączy.
Ale udało się! Ufff.

Wysiłek nieziemski, bo pulsometr Sigma pokazał, że spaliłem aż…5500 kcal.
Choć aplikacja Endomondo w tym samym czasie naliczyła niecałe 2800 kcal.
Różnica dość duża ale byłbym skłonny faktyczny wynik ustalić w granicach właśnie 4000-5000 kcal, bo pulsometr operuje bardziej zindywidualizowanymi danymi, co czyni pomiary dokładniejszymi.
Tak czy tak spaliłem raczej niemało.
Ogólnie więc mimo ogromnego zmęczenia, radość z wyniku jest wielka.

czwartek, 20 września 2012

Czas na selekcję

Lato się skończyło.
Bezapelacyjnie.
No może poza tym w PZPN.
Czas, aby oddzielić ziarno od plew, okazjonalną przyjemność czy nawet lans od prawdziwej pasji.

Wraz z coraz gorszą pogodą, na ścieżkach rowerowych, na ulicach, na leśnych szlakach pozostaną tylko najwytrwalsi wielbiciele dwóch kółek, no i oczywiście Ci, którzy na rower wsiadają jedynie ze względów ekonomicznych.
Niniejszym więc ogłaszam:
Wiosenno-letnie wypady właśnie dobiegły końca.

Zaczynamy prawdziwą zabawę dla najwytrwalszych, dla tych, którzy uwielbiają jazdę w deszczu, w błocie, przy coraz niższej temperaturze.
Teraz dopiero zaczyna się zabawa...

wtorek, 11 września 2012

Bieganie, czyli kubeł zimnej wody na głowę

Dzisiaj pokazałem co naprawdę potrafię i na co mnie stać.
To znaczy, nic nie pokazałem, bo stać mnie na niewiele.
Postanowiłem spróbować swoich sił w bieganiu, takim prawdziwym bieganiu, nie tylko do sklepu po piwo ale na, w miarę normalnym, dystansie. I była to absolutna życiowa inauguracja, bo jak sięgam pamięcią to nigdy ale to nigdy nie biegałem dla sportu czy dobrej kondycji.
Dystans cieniutki ale i taki był problemem.
I to bynajmniej nie kondycyjnym.
Jakież miałem wyobrażenia o swoich potencjalnych możliwościach w bieganiu, może nie z nadzieją na bicie rekordów ale na pokonanie choćby w "zdrowym" tempie 5-10km.
Przecież jeżdżę sporo na rowerze.
Często daję sobie wycisk.
W czym więc problem, gdy zamiast na pedały będę naciskał bezpośrednio na grunt?
Kondycyjnie wcale nie czuję się pokonany a nawet dość zadowolony z własnych możliwości.
Ale waga zrobiła swoje.
Już po pierwszych dwustu, trzystu metrach poczułem, że oba kolana lekko się buntują.
Z każdym kolejnym metrem, niestety pod górę, było coraz gorzej.
Jak nie bolały to sztywniały, na zmianę.
Próbowałem ograniczyć ruchliwość kolan, nadrabiając pracą stóp, korzystając głównie z mięśni łydek.
Na niewiele to się zdawało, bo za każdym razem, gdy lewe bądź prawe kolano przyjmowało na siebie, bagatela, 97kg, bałem się, żeby nie skończyło się to źle.


Ale zaliczone!
Momentami wolniej, w tempie prawie jak w nordic walkingu ale wiem przynajmniej na co się porwałem.
Wiem ile to wysiłku i jak istotnie różni się to na przykład od palenia kalorii na rowerze, czy nawet na bieżni.
A różni się cholernie.

sobota, 8 września 2012

(Prawie) szkoła przetrwania

Ależ cholernie ciężko dzisiaj było!
Niby nic nadzwyczajnego, choć "50km" zaliczone!
Super!


Podjazdy, po 10-12 stopni, przy wietrze prosto w twarz...przechlapane.

Dzisiaj, tak naprawdę, po raz pierwszy nabrałem głębokiej pokory do ostatnich "attemptów" Bartka Mejsnera i ogólnie do wszystkich, którzy brali udział w ostatnim ultramaratonie ULTRA-TRAIL DU MONT-BLANC.
Choć ja jeżdżę a oni biegają.
Przejechałem dzisiaj 50km, ale oni przebiegli ponad 100km.
Ja miałem trochę pod górkę i wiatr prosto w twarz, oni duuuuużo pod górkę i deszcz ze śniegiem plus temperatura parę stopni.
Mięśnie paliły mnie jak diabli, uczucie jak tuż przed bolesnym skurczem, musiałem naprawdę dobrze operować przerzutkami, nawet na prostych, by nie skończyło się kontuzją.
Trochę mądrzejszy po ostatnim naderwaniu mięśnia lewej łydki, nie walczyłem bezsensownie z wiatrem. Gdy tylko wiał tak mocno, że nie sposób było jechać szybciej niż 12-15km/h, redukowałem ale bez zwiększania kadencji, czekając na lepsze warunki.
Po raz pierwszy naprawdę było ciężko.
Miałem czas na wiele przemyśleń, o sensie tego, co robię, o samomotywacji, o wyższości techniki asocjacyjnej nad dysocjacyjną…
Taka mała szkoła, dzięki której parę błędów uda mi się w przyszłości unikać.

środa, 5 września 2012

MTB z przeszkodami


No, dzisiaj było po bandzie.
Zaczęło się całkiem sympatycznie i zdrowo, z założeniem zamknięcia 100km w ciągu trzech dni a więc spokojnie i bez brawury.
Na Mełgiewskiej szeroka ścieżka, aż miło się jedzie.
Do czasu, gdy przez gówniarza musiałem na pewnym odcinku zjechać na ulicę, jakieś 30-40 metrów przed przegubowym autobusem.
Ale grzecznie, przy krawężniku.
Niestety trafiłem na buca, któremu nie dość, że nie spodobał się mój manewr (choć swoim torem spokojnie mógł przejechać obok mnie), to postanowił, na swój, wiejski sposób ukarać rowerzystę, który śmiał wtargnąć na ulicę.
Przyspieszył, by mnie wyprzedzić, po czym odbił w prawo, a następnie w lewo.
W efekcie tego, gdy znalazłem się w połowie długości pojazdu kierowanego przez tego debila, pomiędzy jego kołami a kołami mojego roweru było jakieś 50cm.
Ale gdy tył „odbijał”, bez mojej reakcji, podróż niewątpliwie skończyłaby się w szpitalu, bo już, gdy tylko centymetry dzieliły moją nogę od karoserii autobusu, nacisnąłem gwałtownie obie manetki hamulców i zaraz potem wyleciałem jak z procy na trawnik, zatrzymując się na latarni.
Na szczęście, NA WIELKIE szczęście, jechałem wtedy jakieś 15-20km/h, więc lądując barkiem na latarni, bez szwanku, wytraciłem prędkość.
Gdy adrenalina skoczyła do 101%, momentalnie podjąłem decyzję, że koniecznie chcę porozmawiać z przygłupem, który kierował owym autobusem i ruszyłem pędem za nim.
Śmieszne, bo nawet kierowcy aut, które jechały za mną, gwałtownie zwolnili, widząc, że mają okazję obejrzeć ciekawy drogowy western.
Niestety na najbliższym przystanku debil się nie zatrzymał, więc pędząc na rowerze miałem średnie szanse, by go dogonić.
Wystarczające jednak, by sięgnąć po telefon i wykręcić numer 997, co, z satysfakcją, zrobiłem.

Autobus przegubowy linii numer 10 o numerze bocznym 5101, który ok. godz. 17.50-18.00 przejeżdżał ulicą Mełgiewską.

W rejestrach Policji jest już odpowiednia notatka na ten temat a na mój wniosek debil może być ścigany. Jako, że poza tym, że napsuł mi sporo krwi, ani ja, ani rower nie ucierpiał w opisanym zdarzeniu, oszczędzę mu odpowiedzialności na podstawie Kodeksu Drogowego, bo straciłbym jeszcze trochę czasu, by do tego doprowadzić.
Znajdę go jednak i spowoduję, że środę, 5-tego września, zapamięta dość długo.
Tak dla własnej satysfakcji…

Potem było jeszcze ciekawiej, choć już nie tak emocjonująco.
Powrót przez nieoświetloną, remontowaną drogę i drogi gruntowe w towarzystwie małej, śmiesznej, rowerowej latareczki to klasyczny hardcore.
Ale udało się.
Jeszcze tylko prysznic, bo spociłem się jak "guziec, czyli dzika świnia z Afryki", a tu akurat nie ma ciepłej wody.
Brrrr.
Aż wąż zesztywniał.
Ten od słuchawki prysznicowej...