Zdarzyło mi się już parę razy jeździć po świeżym śniegu.
Frajda
naprawdę jest, zwłaszcza, gdy jest to miękki śnieg, bez lodu, przy
lekko ujemnej temperaturze.
Pierwszy raz
jednak porwałem się na rundkę po obrzeżach miasta w trakcie opadu, gdy
nawierzchnię pokryła kilku- a miejscami kilkunastocentymetrowa warstwa białego
puchu.
Póki co nie
zmieniam zdania, że jazda na rowerze to jest coś, co mnie kręci ale przyznam,
że dzisiaj miejscami było ciężko.
Tam, gdzie
dotarł jakiś pług albo mały spychacz i droga czy ścieżka była z grubsza
odśnieżona to poza tym, że pedałowało się nieporównywalnie trudniej niż na
gołym asfalcie, to przemieszczanie się do przodu z jakąś akceptowalną
prędkością było możliwe.
Przejechałbym
pewnie tak, jak to do tej pory bywało w zimowe dni swoje 15, 20 a może i 30km
ale poczucie przyjemnej podróży urodziło w mojej głowie karkołomny pomysł, by odbić
w mniej uczęszczaną drogę.
Dwie, lekko
wyrzeźbione przez jakiś samochód koleiny a po środku wysoka, śnieżna wyspa.
Dodatkowo, żeby dodać pikanterii sytuacji, w której się znalazłem, gdy droga
zaczęła biec pod górę okazało się, że owe koleiny, w których znalazłem sobie jedyny
możliwy tor jazdy, pokryła już cienka warstwa lodu.
Nie wiem czy
za późno już było na odwrót czy po prostu podświadomie założyłem sobie, że nie
zawrócę ale im dalej byłem od głównej drogi, tym jazda stawała się coraz
trudniejsza.
Nieregularny
kształt koleiny, w której musiałem się poruszać, co chwilę powodował
uślizgiwanie się tylnego koła.
Mimo tego, o
ile udawało się utrzymać przednie koło we właściwym kierunku, konsekwentnie,
choć mozolnie parłem naprzód.
Kolejny
skręt a śnieg stawał się coraz głębszy.
W dodatku,
by obrać właściwy kurs tym razem musiałem przez kilkaset metrów, może kilometr zmagać
się ze śniegiem prószącym prosto w twarz. Na szczęście bez wiatru.
Poczułem się
wtedy, jak uczestnik jakiejś survivalowej wyprawy, który chce udowodnić sobie i
światu, że prawdziwa pasja nie zna żadnych granic.
Co chwilę
traciłem równowagę i choć nie przewróciłem się ani razu to po każdym
zatrzymaniu wielokrotnie próbowałem ruszyć z miejsca, bo nawet przy delikatnym
naciskaniu na pedały, tylne koło kręciło się w miejscu, jakby było zrobione z
idealnie gładkiego materiału.
Pokonanie
zaledwie pięciokilometrowego odcinka poza główną drogą zajęło mi prawie pół
godziny.
Jakąż ulgą
było po tych pięciu kilometrach wjechać znowu na drogę również pokrytą śniegiem
ale trochę mniej intensywnie i do tego wymieszanym z piachem i solą.
Przyszła mi
wtedy do głowy taka prosta refleksja, że jeśli kiedykolwiek w życiu wydaje się
nam, że jest źle, przypomnijmy sobie czy nigdy wcześniej nie zdarzyło się, że
było gorzej a jednak jakoś to przeżyliśmy.
Warto chyba pamiętać
i zawsze sobie powtarzać, że, nawet gdy wszystko dzieje się zgodnie z jakimś akceptowalnym
planem ale nie spełniają się najlepsze marzenia a fortuna jakoś nie chce do nas
przyjść, to trzeba cieszyć się tym, co mamy.
Trudno mieć
to stale w pamięci, bo tak a nie inaczej działa ludzka psychika.
Ale przecież
wiele rzeczy w życiu trzeba robić wbrew naturalnym skłonnościom i nie zawsze
tak, jak jest łatwiej.
Tak filozoficznie nastroiła mnie dzisiejsza wyprawa…http://www.facebook.com/maciekface