sobota, 19 stycznia 2013

Prawdziwa zima na dwóch kółkach



Zdarzyło mi się już parę razy jeździć po świeżym śniegu.
Frajda naprawdę jest, zwłaszcza, gdy jest to miękki śnieg, bez lodu, przy lekko ujemnej temperaturze.
Pierwszy raz jednak porwałem się na rundkę po obrzeżach miasta w trakcie opadu, gdy nawierzchnię pokryła kilku- a miejscami kilkunastocentymetrowa warstwa białego puchu.
Póki co nie zmieniam zdania, że jazda na rowerze to jest coś, co mnie kręci ale przyznam, że dzisiaj miejscami było ciężko.
Tam, gdzie dotarł jakiś pług albo mały spychacz i droga czy ścieżka była z grubsza odśnieżona to poza tym, że pedałowało się nieporównywalnie trudniej niż na gołym asfalcie, to przemieszczanie się do przodu z jakąś akceptowalną prędkością było możliwe.
Przejechałbym pewnie tak, jak to do tej pory bywało w zimowe dni swoje 15, 20 a może i 30km ale poczucie przyjemnej podróży urodziło w mojej głowie karkołomny pomysł, by odbić w mniej uczęszczaną drogę.
Dwie, lekko wyrzeźbione przez jakiś samochód koleiny a po środku wysoka, śnieżna wyspa. Dodatkowo, żeby dodać pikanterii sytuacji, w której się znalazłem, gdy droga zaczęła biec pod górę okazało się, że owe koleiny, w których znalazłem sobie jedyny możliwy tor jazdy, pokryła już cienka warstwa lodu.
Nie wiem czy za późno już było na odwrót czy po prostu podświadomie założyłem sobie, że nie zawrócę ale im dalej byłem od głównej drogi, tym jazda stawała się coraz trudniejsza.
Nieregularny kształt koleiny, w której musiałem się poruszać, co chwilę powodował uślizgiwanie się tylnego koła.
Mimo tego, o ile udawało się utrzymać przednie koło we właściwym kierunku, konsekwentnie, choć mozolnie parłem naprzód.
Kolejny skręt a śnieg stawał się coraz głębszy.
W dodatku, by obrać właściwy kurs tym razem musiałem przez kilkaset metrów, może kilometr zmagać się ze śniegiem prószącym prosto w twarz. Na szczęście bez wiatru.
Poczułem się wtedy, jak uczestnik jakiejś survivalowej wyprawy, który chce udowodnić sobie i światu, że prawdziwa pasja nie zna żadnych granic.
Co chwilę traciłem równowagę i choć nie przewróciłem się ani razu to po każdym zatrzymaniu wielokrotnie próbowałem ruszyć z miejsca, bo nawet przy delikatnym naciskaniu na pedały, tylne koło kręciło się w miejscu, jakby było zrobione z idealnie gładkiego materiału.
Pokonanie zaledwie pięciokilometrowego odcinka poza główną drogą zajęło mi prawie pół godziny.
Jakąż ulgą było po tych pięciu kilometrach wjechać znowu na drogę również pokrytą śniegiem ale trochę mniej intensywnie i do tego wymieszanym z piachem i solą.
Przyszła mi wtedy do głowy taka prosta refleksja, że jeśli kiedykolwiek w życiu wydaje się nam, że jest źle, przypomnijmy sobie czy nigdy wcześniej nie zdarzyło się, że było gorzej a jednak jakoś to przeżyliśmy.
Warto chyba pamiętać i zawsze sobie powtarzać, że, nawet gdy wszystko dzieje się zgodnie z jakimś akceptowalnym planem ale nie spełniają się najlepsze marzenia a fortuna jakoś nie chce do nas przyjść, to trzeba cieszyć się tym, co mamy.
Trudno mieć to stale w pamięci, bo tak a nie inaczej działa ludzka psychika.
Ale przecież wiele rzeczy w życiu trzeba robić wbrew naturalnym skłonnościom i nie zawsze tak, jak jest łatwiej.
Tak filozoficznie nastroiła mnie dzisiejsza wyprawa…

http://www.facebook.com/maciekface