poniedziałek, 23 grudnia 2013

Jak zacząłem przygodę z bieganiem…

Pod koniec listopada, m.in. ze względu na pogodę, postanowiłem odstawić na chwilę rower i zająć się inną aktywnością, bieganiem.
Po stokroć wolę aktywność outdoorową, bo jakakolwiek by ona nie była, zawsze to ciekawsze, niż ćwiczenia domowe.
Zrobiłem to w głównej mierze ze względu na pogodę i na porę roku, bo powroty do domu po południu nie dawały mi żadnych szans na jeżdżenie w świetle dnia. A jeżdżenie po ciemku, wśród samochodów, to w pewnym sensie rosyjska ruletka.
Widzi mnie czy nie?
Szanuje innych uczestników ruchu czy wszystkich rowerzystów najchętniej by rozjechał?
Nie ma nigdy pewności a przyjemność z jazdy nie pozwala uwzględnić takiego ryzyka.
Poza tym musiałem się rozładować, wypocić złe emocje zbierane mimo woli w trakcie dnia pracy.

Dystans wybrałem praktycznie ad hoc. Początek trasy był praktycznie taki sam, jak parę miesięcy temu, gdy zaledwie spróbowałem czy bieganie to coś, co mnie wciągnie. Wtedy z 4km co najmniej połowę przeszedłem w szybkim tempie. Kolka, ból kolan i totalne zniechęcenie. Tym razem niemal urosły mi skrzydła, gdy pierwsze 2km rzetelnie przebiegłem, minuta marszu i kolejne 2km zaliczone. Potem znowu parę kroków w stylu Korzeniowskiego i dalej bieg aż do szóstego kilometra. Endorfiny rozgrzały mi całą głowę, po czym jak motyle przeleciały po całym ciele aż do stóp, sprawiając mi trudną do opisania radość. Choć dzisiaj wiem, że były to tylko złudzenia, wtedy poczułem się tak, jakbym mógł przebiec kolejne 6km, 10 a może i więcej. Zabiłoby mnie to, nie skończyłoby się dobrze ale wtedy, tego wieczora czułem, że odkryłem w sobie nową pasję i jeśli tylko psychika zbytnio nie wyprzedzi zdolności motorycznych to może wyjść z tego coś fantastycznego.

Dałem sobie dzień przerwy, po czym znowu truchcik na tej samej trasie. 2km pod górkę, 2km po płaskiej powierzchni, potem znowu 500m pod górkę i do szóstego kilometra lekko w dół. Tym razem, poza kolką, z którą nie wiedziałem jak sobie poradzić, cały dystans pokonałem w biegu. Coś pięknego. Coś pięknego dla psychiki, której wydawać się zaczęło, że forma rośnie w geometrycznym tempie.

Znowu dzień przerwy i trzecia szóstka pokonana bez najmniejszych problemów. Już wtedy znajomy, doświadczony biegacz poradził mi, żebym trzymał się tego dystansu, mimo, że zdolność krążeniowo-oddechowa pozwala sądzić, że nawet 10 czy 15km nie byłoby dla mnie problemem. Nie zamierzałem postępować wbrew jego zaleceniom, choć, tak naprawdę, zastanawiałem się dlaczego nie mogę pozwolić sobie na więcej. Dzisiaj już wiem, że w kontekście wydolności wielu biegaczy, po kilku miesiącach treningów jest zdolnych do pokonania kilkudziesięciu kilometrów. Niestety jest to złudne, bo narząd ruchu przystosowuje się dużo wolniej. Wtedy, niewiedzę przypłaciłem bólem w okolicach tzw. gęsiej stopki, czyli bólem obu kolan od wewnętrznej strony. Ból pojawił się już na drugi dzień po trzecim treningu i trwał ponad tydzień. Nie wiem czy było to naderwanie czy tylko zapalenie ale przeszkadzało nawet w chodzeniu, zwłaszcza w dół po schodach.

Ósmego grudnia, gdy sprawność obu kolan praktycznie wróciła do normy, pomyślałem, że powstrzymam się jeszcze dzień, dwa z powrotem do nowej aktywności, ale żeby nie siedzieć bezczynnie, „sprawdzę się” na dwóch kółkach. Temperatura bliska zera stopni, no może dwie kreski na minusie ale dobrze skomponowany ubiór pozwolił mi na w miarę komfortową jazdę. 2km, 5km, 10km… Jechało się nienajgorzej, choć zacząłem się zastanawiać, dlaczego na niektórych odcinkach, gdzie droga jest pokryta gładką warstwą lodu, nie widać ani soli ani piasku. Jakby służby odpowiedzialne za utrzymanie dróg, zupełnie zapomniały o swoich obowiązkach. Mimo tego, nawet po lodzie, jechałem dość równo i pewnie.

8 grudnia 2013, wpis na FB:
To już nie upadek a prawdziwy wypadek. Nie wiem dlaczego ci debile z Piask (choć zresztą nie tylko stamtąd) nie posypują dróg piaskiem (nomen omen) i/lub solą ale jechałem po klasycznej szklance. To chyba był podmuch wiatru albo jakaś nierówność, dosłownie moment, niecała sekunda i leżałem na lodzie. Żadnego chwiania się dla złapania równowagi czy nawet machania rękami już w locie. Bez szans na reakcję. Czy ktoś z was upadł kiedyś tak, uderzając się w plecy, że przez kilkadziesiąt sekund zdawało się, że to był ostatni upadek w życiu? Dzisiaj tak właśnie było. Okropny ból paraliżujący wszelkie odruchy. Długie minuty, w dotkliwym zimnie, męczyłem się, sycząc z bólu aż udało mi się powrócić powoli do pozycji pionowej...


Z okropnym bólem powrót do domu, 15km najgorszej w życiu jazdy. Szpital. Zastrzyk z Ketonalu, Opokan i Ibuprom w żelu a na deser wskazówka, by...zrezygnować z jazdy na rowerze.
Na stałe!
Parę dni później wizyta u ortopedy-traumatologa. Skierowanie na rehabilitację. Na szczęście z roweru ani z biegania nie muszę rezygnować. Uff. Oczywiście chwilowa przerwa jak najbardziej wskazana ale po wylizaniu się z ran…

Dla „lepszego efektu”, gdy już prawie wróciłem do pierwotnej sprawności, 20 grudnia, wieczorem, robiłem sobie herbatę. Gdy napełniłem cały kubek wrzątkiem, kubek pękł, uwalniając całą, dziewięćdziesięcioparostopniową zawartość na moją stopę. Przejmujący ból, chwila zamroczenia, cała stopa wylądowała pod lodowatą wodą.
Mimo tego, oparzenie II stopnia nie pozwoliło mi zasnąć przez wiele godzin.

Taki sobie pechowy grudzień...